W czwartą dekadę intensywnego rozwoju Chiny weszły z przytupem – wyprzedzają Japonię pod względem wartości PKB. Jednak jakość chińskiego wzrostu budzi wątpliwości, za którymi kryje się obawa o kondycję światowej gospodarki. Czy słusznie?
W 2009 r. Państwo Środka stało się największym rynkiem motoryzacyjnym świata, detronizując Stany Zjednoczone. W 2010 r. Chiny zaczęły skupowanie europejskich obligacji i mają duży udział w tym, że obok Grecji i Irlandii w gronie bankrutów nie znalazły się także Hiszpania i Portugalia. Kiedy w styczniu tego roku prezydent Hu Jintao składał wizytę w USA, podpisał kontrakt na zakup 200 boeingów za 19 mld dolarów. I na tym nie koniec, bo specjaliści szacują, że w najbliższych latach Chiny będą potrzebować 3 tys. szerokokadłubowych samolotów.
– Jeszcze nigdy w historii ani najbiedniejszym, ani najbogatszym Chińczykom nie wiodło się tak dobrze – mówi Sylwester Szafarz, znawca Chin, do 2006 r. konsul RP w Szanghaju. W sytuacji przewlekłego kryzysu, w jakim znalazły się kraje wysokorozwinięte, Państwo Środka stało się motorem rozwoju w skali całego globu.
Jednak pytania o kres możliwości Chin pojawiają się coraz częściej. Jeśli jako punkt wyjściowy przyjmiemy rok 1978, kiedy władzę przejął prorynkowy reformator Deng Xiaoping, tamtejsza gospodarka powiększyła się, w ujęciu realnym, 22 razy. To znacznie więcej, niż udało się osiągnąć dwóm azjatyckim państwom: Japonii albo Korei Południowej, które potrafiły przez ponad 30 lat utrzymywać szybkie tempo wzrostu gospodarczego, zanim zatrzymał je kryzys.
– Teoria ekonomii podpowiada, że zdolność do utrzymania szybkiego tempa wzrostu w długim terminie zależy przede wszystkim od tego, z jakiego poziomu rozpoczął się rozwój – twierdzi Jakub Borowski, główny ekonomista Invest-Banku.
Kiedy w 1955 r. na ścieżkę wzrostu wstępowała Japonia, PKB na mieszkańca był 10 razy niższy niż w Stanach Zjednoczonych, Koreańczycy startowali w roku 1960 z poziomu 5 proc. dochodu amerykańskiego. Na szczycie koniunktury w 2000 r. Japończycy, biorąc pod uwagę parytet siły nabywczej, byli w 70 proc. tak zamożni jak Amerykanie, Koreańczycy doszli do poziomu 38 proc. w 1997 roku.
Chiny są wciąż jeszcze daleko z tyłu – choć w zeszłym roku pod względem nominalnej wartości PKB wyprzedziły Japonię i stały się gospodarką numer dwa na świecie, to dochód na statystycznego Chińczyka wynosi 7,5 tys. dolarów. Pod tym względem Państwo Środka znalazło się pod koniec pierwszej setki w światowym rankingu. Gdyby pozostać przy porównaniach z amerykańskim PKB per capita, Chiny zaczynały z 2 proc., teraz są na poziomie 16 procent.
– Ważniejsza jest zasobność danego kraju w kapitał. Ale pod tym względem Chiny też są wciąż relatywnie biednym państwem. Właśnie dlatego nie ma przeszkód, żeby szybkie tempo wzrostu utrzymało się przez następną dekadę – mówi Borowski.
Przed konsekwencjami finansowego kryzysu Państwo Środka uratowało się dzięki najhojniejszemu na świecie pakietowi stymulacyjnemu o wartości 585 mld dol. (14 proc. PKB) i przewadze nad światem rozwiniętym, którą – przynajmniej na tym etapie rozwoju – daje władza absolutna. Amerykanie i Europejczycy, choć do pakietów stymulacyjnych dołożyli bezprecedensowe poluzowanie polityki monetarnej, nie byli w stanie uzyskać podobnych efektów, bo nie mogli nakazać swoim bankom pożyczać pieniędzy firmom i konsumentom. Chiński rząd mógł i z tej możliwości skwapliwie skorzystał.
Co więcej, wysłał sygnał, żeby za pożyczone pieniądze budować nieruchomości, choć już w poprzednim cyklu zostały im pewne nadwyżki przestrzeni mieszkalnej i biurowej. Takich jak China South Mall, największa galeria handlowa na świecie, zbudowana w 10-milionowym Dongguan. Sześć lat po uruchomieniu ponad 90 proc. powierzchni przeznaczonej pod wynajem jest wciąż wolne.
Ostatnia fala inwestycji poszła w budownictwo mieszkaniowe. W 2009 r. Chińczycy zwiększyli powierzchnię budowanych mieszkań o 80 proc. w stosunku do 2008 roku. Działalnością deweloperską zajęły się firmy, które wcześniej nie miały z nią nic wspólnego. Efekt – w 2010 r. w Chinach były 64 mln wolnych mieszkań, w których mogłoby zamieszkać około 200 mln osób, czyli 15 proc. całej populacji. Nie było ich stać, bo napędzane łatwo dostępnym kredytem ceny w 2009 roku poszły w górę nawet o 50 proc. w największych miastach. Powstało przynajmniej kilkanaście miast widm, takich jak Ordos w leżącej na północy Chin, bogatej w złoża naturalne Wewnętrznej Mongolii – zaprojektowane dla 1,5 mln mieszkańców stoi puste. Mimo to w 2010 roku ceny nieruchomości nadal szły w górę, chociaż już w tempie jednocyfrowym.
Wszystkie te zjawiska dowodzą, że mamy do czynienia z klasyczną bańką spekulacyjną. Porównanie wartości mieszkania z rocznymi dochodami do dyspozycji jego właściciela sugeruje nawet, że znajduje się ona w końcowym stadium. W Pekinie ten współczynnik przekroczył 15, w Szanghaju 12, w całym kraju 8. Kiedy do szczytu zbliżała się hossa na japońskim rynku nieruchomości, wartość nieruchomości w Tokio przewyższała roczne dochody do dyspozycji ich właścicieli 9 razy.
Czym kończy się pęknięcie tego typu bańki, już wiemy – zdemolowaniem systemu finansowego, co przenosi kłopoty na całą gospodarkę. Ale po 30 latach nieprzerwanego wzrostu chińskiej gospodarki, z czego przez ostatnie 10 regularnie przewijają się prognozy rychłego załamania, ekonomiści spierają się, czy to rzeczywiście jest bańka, a jeśli nawet tak, to czy jej pęknięcie będzie miało negatywny wpływ na gospodarkę.
– Im dłużej zajmuję się Chinami, tym mniej jestem skłonny do wygłaszania zdecydowanych opinii o gospodarce tego kraju – mówi prof. Krzysztof Obłój. Jego zdaniem rację może mieć Paul Samuelson, pierwszy amerykański laureat Nagrody Nobla w dziedzinie ekonomii, który przed laty stwierdził, że Chiny zmuszą ekonomistów do napisania nowych podręczników.
Rynek nieruchomości jest tylko skrajnym przykładem szerszego zjawiska – przeinwestowania, i ma być dowodem na nieefektywność wolnorynkowej, ale centralnie sterowanej gospodarki. Analitycy Pivot Capital, firmy zajmującej się doradztwem gospodarczym, oszacowali, że przerost mocy produkcyjnych cementu jest większy niż jego łączne roczne zużycie w Stanach Zjednoczonych, Japonii i Indiach.
– Chiny rzeczywiście ręcznie sterują gospodarką, ale to nie jest tak, jak może się wydawać, że robią to partyjni notable, kierując się swoim wyczuciem. Za rządem centralnym stoi Chinese Academy of Social Sciences, think tank skupiający około 1300 najwyższej klasy naukowców. Takie instytucje funkcjonują także na szczeblu poszczególnych prowincji – wyjaśnia Sylwester Szafarz.
Udział inwestycji w PKB w 2009 r. osiągnął 48 proc. (w trakcie intensywnego rozwoju Japonii nie przekraczał 25 proc.), w 2010 r. trend jeszcze się nasilił – ich wartość w dalszym ciągu rosła szybciej niż PKB (19,6 proc. wobec 10,3 proc.). Nawet jeśli chińscy decydenci zdają sobie sprawę z pewnego przeinwestowania, to i tak nie mają wyjścia.
– W Chinach istnieje niepisana umowa: rząd zapewnia wzrost gospodarczy, który pozwala się bogacić, za to obywatele nie buntują się przeciw władzy Komunistycznej Partii Chin – mówi Dominik Konieczny z Centrum Studiów Polska-Azja.
Kiedy w 2009 roku załamał się eksport do państw wysokorozwiniętych, tylko inwestycje mogły zapewnić dynamikę PKB na poziomie 8-10 proc., która pozwala równoważyć chiński rynek pracy. Jego cechą charakterystyczną jest licząca 200 mln rzesza robotników, którzy wyemigrowali ze wsi do miast w poszukiwaniu pracy. Pozbawieni zarobków stają się niebezpieczni dla systemu, bo powstający dopiero w Chinach system opieki społecznej nie oferuje im właściwie żadnych świadczeń.
Brak dobrze rozwiniętego systemu emerytalnego i bezpłatnej opieki medycznej to jeden z głównych powodów, dla których Chińczycy oszczędzają dużą, jak na standardy rynków rozwijających się, część dochodów. To uniemożliwia oparcie wzrostu na konsumpcji prywatnej – jej udział w PKB w ostatnich latach systematycznie spadał. Odwrócenie tego trendu jest zadaniem na lata.
Łatwiejsza okazała się odbudowa eksportu – po spadku w 2009 r. o 10 proc., w 2010 r. jego wartość zwiększyła się o 32 procent. Miejsce konsumentów z państw uprzemysłowionych zajęły rynki azjatyckie – od początku 2010 r. Chiny utworzyły strefę wolnego handlu z grupą ASEAN (Stowarzyszenie Narodów Azji Południowo-Wschodniej; w jego skład wchodzi 10 państw) – oraz Brazylia, Indie, Rosja i RPA, które razem z Chinami tworzą grupę BRICS. – Największym zagrożeniem dla rozwoju Chin jest protekcjonizm – uważa profesor Obłój.
Przed bieżącymi problemami Chiny uciekają w przyszłość. A przyszłość to dalsze inwestycje. – Właśnie rozpoczynają nowy etap rozwoju, który zakłada większe wykorzystanie w gospodarce osiągnięć naukowo-technicznych – mówi Szafarz. Inaczej mówiąc, z dostarczyciela nisko przetworzonych i pracochłonnych produktów, na których marże są niewielkie, Chiny zamierzają stać się eksporterem zaawansowanych technologii. Symbolicznym otwarciem nowego etapu będzie planowane na ten rok uruchomienie linii szybkiej kolei łączącej Pekin z Szanghajem. Pociąg pędzący z prędkością dochodzącą do 380 km/h ma skrócić czas podróży z 10 do 4 godzin. Obydwa miasta dzieli 1300 kilometrów.
– Infrastruktura to jeden z najważniejszych czynników, na które zwraca uwagę kapitał długoterminowy – twierdzi Jakub Borowski.
Żeby wzmocnić tempo unowocześniania gospodarki, Chiny coraz większy nacisk kładą na rozwój nauki. – Chcą mieć u siebie wielką naukę i będą ją mieli – prognozuje Krzysztof Obłój. I opisuje propozycję, jaką od jednej z czołowych chińskich uczelni otrzymał znajomy młody doktorant: 160 tys. dol. rocznej pensji, 80-metrowe mieszkanie z widokiem na ocean i trzech asystentów. – W zamian oczekiwali tylko jednego: żeby prowadził badania i publikował 2-3 artykuły rocznie w specjalistycznej prasie – dodaje Obłój.
Najsurowsze oceny Chiny zbierają od inwestorów finansowych – w zeszłym roku tamtejszy rynek akcji zyskał jedynie 3 proc. i był to jeden ze słabszych wyników w grupie emerging markets. Odsetek akcji chińskich przedsiębiorstw notowanych na NASDAQ, zaangażowanych w transakcje krótkiej sprzedaży, jest najwyższy od dwóch lat. Spodziewane załamanie cen nieruchomości być może nie zatrzyma całej chińskiej gospodarki, ale do krachu na rynku akcji i surowców na pewno wystarczy.
Tomasz Jóźwik – ekspert miesięcznika Forbes.
Artykuł ukazał się pierwotnie na stronie: http://www.forbes.pl/artykuly/sekcje/wydarzenia/chiny-wciaz-na-poczatku-drogi,12860,1
Masz pytania dotyczące importu z Chin do Polski? Możemy Ci pomóc!
Nasz specjalista skontaktuje się z Tobą i udzieli wszystkich potrzebnych informacji.
W trakcie niezobowiązującej rozmowy telefonicznej możesz dowiedzieć się:
Wypełnij formularz, a skontaktujemy się z Tobą w ciągu maksymalnie 24h.